Potrzebowałam chwili, żeby napisać o tym co się działo w długi, czerwcowy weekend. Mam wrażenie, że ten wyjazd zmienił mój biegowy świat.
Rzeźnik zawsze kojarzył mi się z dwiema rzeczami. Z trudnym i wymagającym biegiem oraz możliwością pokonania trasy “we dwoje”. Wiedziałam, że nie jestem gotowa na taki wyczyn mając w głowie Majorsów jako główne starty tego roku. Jednak w styczniu zdecydowałam, że spróbuję co znaczy bieganie po górach i zapisałam się na Rzeźniczka. Najważniejszym biegiem wiosny był oczywiście Boston i to pod ten maraton trenowałam. O Rzeźniczku w ogóle nie myślałam. Ocknęłam się na kilkanaście dni przed, że tak naprawdę to ja nic o tym biegu nie wiem. Na szczęście jechał w mojej ekipie Grześ, który ogarnął nocleg i transport. Ja miałam tylko załatwić sobie urlop już od środy i stawić się o 7 rano w wyznaczonym miejscu. Ruszyliśmy z Warszawy we troje. Było dużo śmiechu, rozmów i nie tylko o bieganiu.
Na miejsce dotarliśmy ok. 16 i co? Szybkie rozlokowanie się w domku i nie ma wyjścia – idziemy pobiegać. Dla mnie to było coś wyjątkowego. W góry wróciłam po 8(!) latach – nie licząc Zamieci zimą – więc chłonęłam wszystko dookoła. No i bieganie…. Połonina Caryńska czyli ostatni etap Rzeźnika, zachwyciła mnie. Gdy już wdrapałyśmy się z Patrycją na górę to najpierw się uśmiechnęłam, powiedziałam ” o kur.. jak tu pięknie!” i popłakałam się. Piłyśmy wodę ze źródełka, zaliczyłam glebę, ale dotarłyśmy na parking gdzie czekały na nas Rzeźnickie pary, które pobiegły w przeciwnym kierunku niż my. Wiedziałam wtedy, że góry jedną ręką już mnie trzymają.
W piątek, w dniu startu Rzeźnika, wstałam o 1 żeby zawieść chłopaków na start i wiecie co? Zazdrościłam im. Że to już, że zaraz ruszą na trasę, zobaczą te cudne widoki. Miałam to szczęście że w Berehach dołączyłam do chłopaków. 68km, oni zmęczeni, gorące słońce a ja cieszyłam się jak małe dziecko. Ostatnie kilometry Rzeźnika spędziłam z nimi. Atmosfera była super – rozmawiałam z innymi zawodnikami, częstowałam orzeszkami ziemnymi i nawet żel oddałam. Wieczorem zorientowałam się jak bardzo mam spalone od słońca ramiona i plecy i wiedziałam, że muszę zmienić strój na swój start.
Sobota. Pobudka przed 6, śniadanie czyli dwie kromki z miodem i pakujemy się we cztery w samochód i jedziemy do Cisnej. Na start dowozi nas kolejka wąskotorowa. Ilu znajomych w niej jest! Śmiechu i rozmów nie ma końca. To samo na starcie. Tylko ja jakoś tak w głowie sobie głupio założyłam, że może się pościgam… Ile razy potem ja sobie za to plułam w brodę na trasie. Ustawiłam się na początku razem ze Sławkiem, kumplem, którego poznałam na obozie biegowym w Portugalii – świat jest jednak mały! Pierwsze dwa kilometry biegniemy razem po 4:45! tak, jest płasko, twardo więc jest gdzie kopytkiem uderzyć. Sławek rzuca do mnie, że chyba biegniemy za szybko, a ja wiem, że chcę sobie wypracować pozycję, by potem nie przebijać się przez tłum. Powiedział, żebym biegła dalej sama swoim tempem, a ja mu na to, że potem mnie dogoni. Po tych 2 kilometrach byłam drugą kobietą i to by było na tyle. Pierwszy podbieg a ja czuję, że dałam sporo z siebie. Minęły mnie dwie dziewczyny, ale wiem, że teraz muszę głową ruszyć. Na 5km minął mnie Sławek i rzucił, żeby zachować siły na podejście i tyle go widziałam. Potem jeszcze się mijaliśmy na trasie. Do 7 kilometra miałam kryzys, zaczęłam się zastanawiać czy jak zacznę żwawo iść to dotrę przed limitem na metę..? Może zejść na punkcie kontrolnym? Ale chyba trener byłby zły na mnie… a jest na biegu i patrzy. Po tym kryzysowym odcinku jakbym zaaplikowała świeżość i energię. Noga zaczęła podawać, głowa lepiej pracować a oczy cieszyć się widokami. Wtedy wiedziałam że jestem 7-dma, ale moim celem była pierwsza dziesiątka więc musiałam tylko pilnować i nie dać się wyprzedzić. Z Marzenką, koleżanką z Albatrosów, mijałyśmy się kilkukrotnie na trasie i tuż przed punktem kontrolnym jak poleciała na zbiegu to tyle ją widziałam. A mówiła, że woli podbiegi niż zbiegi.
Na punkcie złapałam dwa kubki z wodą, wypiłam łyk i resztę wylałam na siebie i cóż – zaczęłam się wspinać na górę. Z pomocą przyszedł Grześ, który zagadywał, strome wejście zleciało nie wiem kiedy, a on opowiadał co czeka mnie jeszcze na trasie. Gadaliśmy o różnych rzeczach i zanim się obejrzałam był już 24km. Wtedy poczułam, że moje nogi są ciężkie, że nie wiem jak będę nimi dalej przebierać. Zastanawiałam się jak on dzień wcześniej przebiegł 77km, a dziś bez problemu biegnie ze mną kolejne kilometry. Na najbardziej stromym zbiegu patrzyłam gdzie on stawia stopy. Jest doświadczonym biegaczem górskim więc czerpałam na bieżąco. Wywrotka też była, ale szybko się podniosłam i poleciałam dalej. Nie otrzepałam się z piasku – przecież tak będę wyglądać bardziej “rzeźnicko”. Potem już tylko w miarę płasko i strumyk. Kibiców było słychać o 2km przed metą. Wiedziałam, że już nie daleko, że jeszcze chwila. Kiedy jeden z kibiców rzucił, że jeszcze 400 metrów do mety, to pomyślałam, że nie dam rady, że jest mi już ciężko, że podejście strome na tory jest ponad moje siły. Ale wtedy te okrzyki, doping, ludzie i Grześ, który rzucił mi “teraz biegnij do mety” i zapraszającym gestem wskazał drogę dodały mi takiej energii, że poczułam się jak na zawodach sprinterskich. Z dala widać było baner Albatrosów i nie dało się ich nie usłyszeć. Na metę wbiegłam jako 5-ta kobieta, a 58 zawodnik z czasem 3:03:56. Przed startem zakładałam, że chcę pobiec w granicy 3:10 – 3:15 więc udało się i jednego pewna. Pokochałam góry. Za widoki, atmosferę i ten cudowny klimat. I cóż. Zapisałam się na kolejny bieg górski. Obiecałam sobie, że po Rzeźniczku ocenię i podejmę decyzję czy opłacam i startuję. Grześ już szuka noclegu a ja nowych butów, bardziej górskich.
No i myślę o Rzeźniku za rok. Nawet wiem z kim 😉
Dziękuję za kibicowanie, wsparcie i cudownie spędzony czas mojej ekipie – bez Was ten wyjazd nie byłby taki sam.
Albatrosy – chyba najbardziej zakręcona drużyna na świecie 😉 Wariaty moje Wy! 😉 Macie płuca do kibicowania!
8 komentarzy
Piotr
18 czerwca 2015 at 21:23Pięknie Olu!
Taki czas na takim biegu – robi wrażenie.
To gdzie teraz chcesz pobiec?
Ten Grześ to dobrze Ci robił z tym biegiem – ogarnął logistykę, wspierał na biegu – fajny człowiek.
Pozdrawiam, Piotr
Ola Mądzik
19 czerwca 2015 at 06:38Dziękuję! Grześ to nie tyle fajny co i dobry człowiek 😉
Zapisałam się na Chudego Wawrzyńca i zobaczymy co to znaczy Ultra 😉
Malgorzata Wrzesinska
19 czerwca 2015 at 20:58Wielkie gratulacje i szacunek 🙂 Taki bieg w górach to moje marzenie ale kto wie może w końcu się odważę i zapiszę 🙂 Serdecznie pozdrawiam 🙂
Piotr
20 czerwca 2015 at 08:45Jak i dobry to tym bardziej fajny 😉
Chudy – to niedaleko mnie 😉 Byłem przejść się sporym odcinkiem trasy i ładną trasę macie.
Wg. Asi jedna z najpiękniejszych tras w Beskidach tutejszych.
Paweł
7 sierpnia 2015 at 10:32Gratulacje. Świetny wpis. Powodzenia i wytrwałości na kolejnych biegach
Ola Mądzik
10 sierpnia 2015 at 10:14Gosia – koniecznie! zmienia się perspektywa 😉 i jakie widoki!
Ola Mądzik
10 sierpnia 2015 at 10:15Dziękuję! Kolejny piękny bieg w górach za mną. Niedługo wpis, ale endorfiny dalej mnie trzymają 🙂
Ola Mądzik
12 sierpnia 2015 at 13:54było pięknie! gorąco, chwilami trudno ale pięknie 😉