W sierpniu 2013 zobaczyłam najpierw zdjęcie kolegi Tomka vel “Staśka” z Katorżnika, a potem przeczytałam jego relację i .. zakochałam się. I nie dlatego, że to moda, że to coś nowego a raczej niewiadoma co, z czym i dlaczego. Byłam ciekawa czy jestem faktycznie taką silną babą jak myślę. Do zapisów jeszcze było masę czasu, ale przy tym jak szybko zapełniają się listy startowe na biegi w ostatnim czasie, wolałam trzymać rękę na pulsie. Kolejnym bodźcem była opowieść Daniela i jego zdjęcia z Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Wtedy już na poważnie dopytywałam o wszystkie szczegóły, o strój, o to co warto zabrać, jak to wygląda faktycznie na trasie i z wypiekami na twarzy słuchałam opowieści, przeglądając zdjęcia i czekając na start zapisów do Katorżnika.
I ni stąd ni zowąd dostałam informację, że w Warszawie będzie organizowany Runmageddon, czyli coś w czym chciałam wystartować. Zapisałam się, opłaciłam i czekałam prawie pół roku na start. W międzyczasie były treningi, maratony a o tej imprezie jakoś zapomniałam. Co jakiś czas tylko dostawałam informacje od organizatorów o poziomie trudności i niespodziankach jakie na nas, startujących odważniaków, czekają. I wreszcie nastał ten dzień. Rano odprowadziłam maratończyków-debiutantów na start Orlen Warsaw Marathon, dając ostatnie wskazówki a sama pojechałam na swój “bieg”.
Na miejscu spotkałam Marcina i Daniela z mojej drużyny. Niestety Piotr z powodu stłuczki nie dotarł na czas. Numery startowe nadano nam … markerem na czole i ruszyliśmy w kierunku boksów dla koni gdzie był początek zmagań. Ostatnie przemówienie startera i .. ruszyliśmy. Pierwsze przeszkody były powiedzmy sobie szczerze, lajtowe. Przeskok przez bele siana czy przez żywopłot to nic. Ale to była cisza przed burzą. Pierwsze poważne “atrakcje” to były ściany z płyt pilśniowych postawione w pionie i niestety, ale bez wsparcia kolegów byłam bez szans na pokonanie tych przeszkód. Potem mała zmyłka z napisem “jesteś w połowie dystansu” (jak to była 1/3 to wszystko) i wbiegaliśmy w mały zagajnik, gdzie “firma Krzak prowadzi rekrutację”. Przedzierając się przez zarośla smagające nas po twarzach, nogach i innych częściach ciała dotarliśmy do pierwszego zbiornika z zimną wodą. Jeden z wolontariuszy zabrał mi okulary obiecując oddać po drugiej stronie. Nie powiedział, że przez tą lodowatą wodę sięgającą mi po szyję będę musiała przejść dwa razy i dopiero wtedy przejrzę na oczy. Przy wychodzeniu niestety wspomagałam się linką. Na szczęście humory wszystkim dopisywały i nikt nie narzekał albo zwyczajnie każdemu, podobnie jak mnie, było wszystko jedno czy wchodzi pierwszy czy piąty raz do wody 🙂 Co jeszcze było na trasie? A na przykład czołganie się pod drutem kolczastym (3 razy!) czy przechodzenie w rowie zakrytym siatką między dżdżownicami 🙂 Do tego noszenie drewnianych bali albo worków z piaskiem. No i darmowe SPA czyli kąpiel w błocie po szyję – inaczej się nie dało 🙂
Najtrudniejszą dla mnie przeszkodą był “Tarzan” czyli przechodzenie nad wodą wisząc na metalowych drążkach. Niestety miałam mokrą jedną rękę i w połowie drogi wpadłam do wody. Nie ja jedna 🙂 Inną, równie trudną było przedostanie się na drugi brzeg przy pomocy liny. Tu była straszna kolejka więc zdecydowaliśmy się przejść wodą – i tak pewnie bym wpadła w połowie drogi.
Był i ogień na trasie i grill, były opony po których trzeba było się wspiąć i zejść ale nie obyło się też bez kary. “Wyprowadzanie pieska na spacer” czyli przeciągnie liną kawałka plyty chodnikowej. Marcin, jako dżentelmen, chciał mi pomóc więc mojego “pieska” ciągnęliśmy razem. Wolontariusz to zauważył i niestety karne 20 pompek. Przy takim zmęczeniu nie było mowy o porządnej nawet jednej pompce 🙂
Na koniec domek na który wspiąć się można było tylko za pomocą łańcucha – myślałam, że straciłam wszystkie paznokcie przy schodzeniu; ostatni skok przez słomę i upragniona meta.
Medalem był nieśmiertelnik, potem zimne piwo i … wymiana mokrych skarpet na nówki sztuki od sponsora. Ciekawy pomysł na promocję 🙂
Wracając do domu obolała, z numerem startowym na czole i brudem za paznokciami (miny pasażerów w autobusie bezcenne) marzyłam o kąpieli i miałam jedną myśl w głowie – przebiec maraton to pestka w porównaniu z tymi przeszkodami. Czułam się jak koń po westernie, ale już się cieszę na samą myśl o sierpniowym Katorżniku, na który jadę z Anetą, bo wiem czym to pachnie. Nie żałuję niczego mimo siniaków, zadrapań i obolałych mięśni. Warto było wziąć udział w Runmageddonie i sprawdzić się 🙂 Zmęczenie jednak było tak silne, że w domu padłam o 22 i ledwo wstałam do pracy. Dziś dalej czuję ból na ciele, ale dzięki temu wiem, że się nie obijałam 🙂
Najtrudniejszą dla mnie przeszkodą był “Tarzan” czyli przechodzenie nad wodą wisząc na metalowych drążkach. Niestety miałam mokrą jedną rękę i w połowie drogi wpadłam do wody. Nie ja jedna 🙂 Inną, równie trudną było przedostanie się na drugi brzeg przy pomocy liny. Tu była straszna kolejka więc zdecydowaliśmy się przejść wodą – i tak pewnie bym wpadła w połowie drogi.
Był i ogień na trasie i grill, były opony po których trzeba było się wspiąć i zejść ale nie obyło się też bez kary. “Wyprowadzanie pieska na spacer” czyli przeciągnie liną kawałka plyty chodnikowej. Marcin, jako dżentelmen, chciał mi pomóc więc mojego “pieska” ciągnęliśmy razem. Wolontariusz to zauważył i niestety karne 20 pompek. Przy takim zmęczeniu nie było mowy o porządnej nawet jednej pompce 🙂
Na koniec domek na który wspiąć się można było tylko za pomocą łańcucha – myślałam, że straciłam wszystkie paznokcie przy schodzeniu; ostatni skok przez słomę i upragniona meta.
Medalem był nieśmiertelnik, potem zimne piwo i … wymiana mokrych skarpet na nówki sztuki od sponsora. Ciekawy pomysł na promocję 🙂
Wracając do domu obolała, z numerem startowym na czole i brudem za paznokciami (miny pasażerów w autobusie bezcenne) marzyłam o kąpieli i miałam jedną myśl w głowie – przebiec maraton to pestka w porównaniu z tymi przeszkodami. Czułam się jak koń po westernie, ale już się cieszę na samą myśl o sierpniowym Katorżniku, na który jadę z Anetą, bo wiem czym to pachnie. Nie żałuję niczego mimo siniaków, zadrapań i obolałych mięśni. Warto było wziąć udział w Runmageddonie i sprawdzić się 🙂 Zmęczenie jednak było tak silne, że w domu padłam o 22 i ledwo wstałam do pracy. Dziś dalej czuję ból na ciele, ale dzięki temu wiem, że się nie obijałam 🙂
2 komentarze
Ryszard Lemiszko
16 kwietnia 2014 at 10:07Do tej pory myślałem, że tego rodzaju przedsięwzięcia są organizowane dla cudownych dzieci współczesnego biegania, które nie wiedzą jak trafić do lasu. Po Twojej relacji moja opinia nie uległa diametralnej zmianie, ale widzę że można się przy tym dobrze bawić.
Ola Mądzik
26 marca 2015 at 14:50można się dobrze bawić 😉 polecam szczególnie dla tych ćwiczących siłowo – mnie ręce długo bolały 😉